środa, 20 listopada 2013

Pomysł na prezent - wyślij kogoś gdzieś

   Jako, że mój poprzedni post rozpoczynający cykl o dobrych prezentach spotkał się z zupełnie marnym odbiorem, uskrzydlona słabą statystyką przedstawiam dziś pomysł nr 2.

   Zamiast rzeczy możemy podarować karnet na warsztaty/zajęcia. Warsztat związany może z jakimś talentem obdarowywanej/ego lub wręcz przeciwnie - z brakiem takiegoż; może być związany z marzeniem spychanym gdzieś w zabieganiu na koniec kolejki priorytetów lub coś, co będzie zupełnym zaskoczeniem.

    Moje prywatne doświadczenia z warsztatami są następujące:

   Od Pio dostałam kiedyś wejście na warsztat z fotografii podróżniczej. Było bardzo inspirująco! Kilkugodzinne spotkanie prowadziło trzech różnych fotografików, którzy nijak nie łączyli się w całość, a co dodawało tylko temu spotkaniu wartości.
  Efekty? 
  Po pierwsze poniższe zdjęcie z Belgradu, zainspirowane uwagami jednego z prowadzących. Uważni mogą dopatrzeć się nawet profilu Chopina...

Hostel na barce w Belgradzie













sweetheart
   Po drugie: powiedzenie prowadzącego z ADHD, które weszło do naszego języka: "ja się nie boję, ja po prostu cykam" (prawdopodobnie zabawne tylko dla nas...). 
   Po trzecie: zamiłowanie do robienia zdjęć ze słupem wystającym z głowy - mówili, żeby na to uważać, no więc zawsze uważam, żeby coś z tej głowy wystawało...

    Inne wspomnienie to prezent urodzinowy dla Pio od jego przyjaciół - prywatne lekcje ze stepowania. Ten taniec był jego niespełnionym właśnie marzeniem, o którym chyba nawet nie miałam pojęcia... Od czego jednak są przyjaciele?! Pamiętam, że ten prezent zaispirował Pio do zapisania się na regularne zajęcia (chodził 2 lata!). I to też było bardzo ciekawe wydarzenie. On, na co dzień twardo stąpający po ziemii wymiatacz w swoim biznesie, pląsający w towarzystwie "koleżanek i kolegów" w przedziale wiekowym gimbus-emeryt.
   Na finałowym występie Pio tańczył w pierwszej linii, a po wszystkim na scenę wskoczyła wnuczka z kwiatami dla tańczącej babci. Wśród publiczności ja, przyjaciółka Pio, rodzice i jego babcia. Kosmos, co? A gdyby dostał zegarek nie byłoby takiego kosmosa!

   Były jeszcze warsztaty kulinarne z legendarnym szefem kuchni i lepienie z gliny w towarzystwie znajomych.
  Hmmm, nawet nie zdawałam sobie sprawy, ale te wszystkie wydarzenia uruchamiają we mnie mnóstwo fajnych wspomnień, bo np. lepienie z gliny było bardzo abstrakcyjne. Pisać o tym nie będę, bo telentu mi nie starcza, by przelać to w odpowiedni sposób. Sami zresztą wiecie jak to jest - coś śmiesznego/pięknego/absurdalnego przeżyliście i nijak nie umiecie oddać tego słowami.

   Rzeczy na pewno nie mają aż takiego uroku. Zachęcam więc zamiast ich gromadzenia do wysłania kogoś (może kogoś i siebie) na wspólne warsztaty!

   Moje pomysły są na przykład takie:

Zdjęcie ze Smakoterapia.pl, umieszczone za  zgodą autorki
  Warsztaty kulinarne z Iwoną - prowadzącą bloga Smakoterapia.
   Iwona, będąc mamą synka alergika nauczyła się czarować dla niego niesamowite dania BEZ - bez cukru, nabiału i glutenu. Jeśli dołączymy do tego brak mięsa w przepisach, wychodzi nam kuchni z większymi obostrzeniami niż wegańska. Mimo to, Iwona potrafi w wersji BEZ zrobić brownie a nawet tiramisu. Słodycze wcale nie są jednak jej domeną; robią jednak na mnie największe wrażenie. Iwona, nazywana królową kaszy jaglanej może Was wprowadzić w świat "dobrego" jedzenia, które jest smaczne i proste w wykonaniu. Informacje o warsztatach znajdziecie w tej zakładce.

    Drugi pomysł jest taki sam, tylko że inny...

  Mianowicie, warsztaty z Martą, prowadzącą bloga Jadłonomia.com.
   Marta gotuje wegetariańsko-wegańsko. Publikuje dla kilku magazynów, nie przynudza i ma piękne zdjęcia. W tym momencie w mojej lodówce stoi "wegański" smalec, pod którego jestem wrażeniem. Wyszedł tak niesamowicie smaczny, że mam ochotę go każdemu podtykać i krzyczeć "nie zgadniesz, że to z fasoli, coooo?". 

  Informacje na temat warsztatów z Martą znajdziecie na stronie głównej jej bloga (prawa strona strony...).



Zdjęcia z Jadłonomia.com, umieszczone za zgodą autorki bloga

   Nie samą kuchnią człowiek żyje. Warszawiakom mogę polecić na przykład ofertę Sztukania.pl, gdzie znajdziecie szeroki wybór zajęć - od ceramiki, przez tworzenie mebli z tektury (to naprawdę super wygląda!) po warsztaty z tworzenia ozdobnych kołnierzyków :-) Albo warsztaty z kosmetyki kuchennej prowadzone przez Zieloną wśród ludzi (to już Poznań).



   Oczywiście moje pomysły spaczone są mną. Sami jednak wiecie najlepiej, czym twórczym byście sprawili przyjemność Waszym bliskim. Zerknijcie nawet w ofertę lokalnego domu kultury. Ten w mojej dzielnicy ma na przykład ciekawy plan i w rozsądnej cenie. I wcale nie są to zajęcia z grania na trójkącie.

   Myślę, że wręczenie karnetu na zajęcia może się zresztą opłacić, bo za rok pod choinkę możecie dostać ozdobny kołnierzyk w stylu rokoko...





niedziela, 17 listopada 2013

Pomysł na prezent - etui na laptop lub tablet

    Galerie handlowe nie mogą się mylić - idą święta...

    Galerie handlowe w zaczarowany, magiczny i tajemniczo zawoalowany sposób krzyczą do nas: WYSKAKUJCIE Z KASY - CZEKALIŚMY NA TO CAŁY ROK!
    I mimo, że nikt nie lubi, żeby na niego krzyczeć to i tak ten, kto ma wyskoczy z kasy. W końcu od tego są bliscy, by ich obdarowywać. Z tym się kłócić nie chcę.

    Chcę jednak w przedświątecznej serii (o matko, mam nadzieję, że nie skończy się na jednym wpisie bo wstyd będzię...) zaproponować Wam prezenty spoza galerii handlowych. Takie, które nie powstały w wyniku czyjegoś wyzysku czy przy nadmiernej eksploatacji środowiska lecz takie, za którymi idzie jakaś idea albo po prostu pasja i talent a nie tylko "dowiezienie wyniku". 

    No to zaczynam. Z wysokiego C!
 
    (A o świątecznej gorączce shopki pisałam kiedyś tu).


http://tanzaniahandcraft.jimdo.com/products/laptop-covers/

   Przed Wami energetyczne etui na laptopy i tablety. Zrobione przez panie z Tanzanii, które godnie zarabiają na życie. 
   Pokrowce szyte są ręcznie i oczywiście każdy jest unikatowy. Panie działają w stowarzyszeniu TanCraft, którego misją jest wyciąganie członkiń i członków z ubóstwa poprzez pracę rękodzielniczą. To jednak nie wszystko, bo TanCraft kładzie nacisk na zrównoważoną "produkcję" i godne warunki pracy. A jednocześnie pomaga zachować tanzańską kulturę rękodzieła. 

   Jeśli jeszcze nie kręci Wam się w głowie od tego, jak bardzo te produkty są FAIR to macie jeszcze to:

   produkty te możecie kupić w Polsce tylko poprzez sklep Polskiej Akcji Humanitarnej, która dochód przeznacza na programy edukacyjne w Afryce!  
    No nie mówcie, że to nie robi wrażenia i że potraficie lepiej wydać pieniądze!

   A teraz trochę linków:
TanCraft Association - tu możecie poczytać o stowarzyszeniu, popatrzeć kto w nim pracuje, co wytwarza, itp.
Sklep Przyjaciół PAH - to możecie pokrowce zamówić - sami zobaczcie, że są w bardzo atrakcyjnych cenach. A jeśli nie pokrowce, to może coś innego znajdziecie, np. biżuterię.
Krótki tekst o TanCraft, napisany przez polskiego stażystę programu Global Education Network of Young Europ pracującego przy TC.

    






   












Zdjęcie wyłącznie poglądowe. Pokrowce są rękodziełem i dlatego każdy z nich ma unikatowy zestaw kolorystyczny! Zostały wykonane techniką zszywana różnych fragmentów materiału.
    

poniedziałek, 28 października 2013

Hydrozagadka - test smakowy kranówka vs. butelkowana


    Pisanie bloga ponad rok temu rozpoczęłam tematem wody butelkowanej, zachęcając do picia kranówki. O tym, że kranówka spełnia wszelkie wyśróbowane normy czystości i często zawiera więcej minerałów niż niejedna butelkowana możecie poczytać sobie w wielu miejscach (choćby tu). Dziś jednak post nie będzie o składzie wody, ale jej smaku.

    Moim zdaniem warszawska kranówka smakuje naprawdę cacy. Przynajmniej ta w moim mieszkaniu. Nie boję się jej, choć myślę, że moi goście czasami tak...
    W przywołanym tekście namawiałam Was do zrobienia "ślepego testu" smaku, podając komuś kranówkę i butelkowaną do oceny. Tym razem, postanowiłam zrobić sama takie testy na kimś więcej niż tylko prywatnym mężu jak to było ostatnim razem.
   Podałam zatem kranówkę w nadętym towarzystwie wód butelkowanych i spisałam wyniki. 


   Przedstawiam Wam najpierw grupę testerów, których zwabiłam do swego domu:



Tester nr 1 - ON
Zwabiony, ale dawno temu. Mąż doskonały niedoskonałej żony.






Testerka nr 2 - Dziewczyna z perłą

Testerka idealna. Smakowanie wody to pikuś w porównaniu do testowania czarnej brei, czyli 100% naturalnej pasty do zębów własnej roboty (do bani zresztą) lub niemyjącego szamponu do włosów, których to testów też się podjęła. Dla ekologii i dobrej zabawy gotowa zrobić wszystko. Człowiek orkiestra, dziewczyna z temperamentem, taka z kategorii "kosmitek".



Tester nr 3 - LoweLas

Mąż kosmitki. Teoretycznie "ten normalny" w ich związku. Ale gdyby był normalny nie byłby mężem kosmitki. Proste.




Testerka nr 4 - Dziewczyna z tatuażem

To ten nielubiany typ dziewczyn, który strasznie dużo je, a ciągle jest chudy. To chyba jej główna wada. Bardzo lubi zrywać podłogi, zbijać kafelki, zmieniać opony i odbierać porody.



Testerzy nr 4 i 5 - Sąsiedzi

Nie zdążyłam im zrobić zdjecia, bo wpadli na wodę jak po ogień. Prosto z podróży, głodni i zmęczeni. Obrazek jest mylący bo sąsiedzi to ona i on. Zazwyczaj gdzieś jadą, skądś wracają lub są w trakcie jakiejś wyprawy. W sumie to sama się dziwię, że ich złapałam.






Niereprezentatywną grupę już znacie. Czas na prezentację wody.


EVIAN

Czytaj: ę ą. Woda z Alp. Z francuskich Alp! Przeczysta i nieskalana. W szklanej butelce. 9,99 za 0,75 l. 
Gdy wylewałam po testach wodę ze szklanek do kwiatków, Dziewczyna z perłą wykrzyknęła: Daj, dopiję Evian!

BIEDRONKA

Oaza dla spragnionych niskich cen. Wybrałam markę własną sieci, żeby było najtaniej. 65 groszy za 1,5 l.

ŻYWIEC ZDRÓJ

Najpopularniejsza woda w Polsce nad którą czuwa Franciszek Józef I. Cena około 1,90 za 1,5 l.

KRANÓWKA
Dla mojej dzielnicy jest to woda z Jeziora Zegrzyńskiego po przejściach, czyli filtrowaniu, uzdatnianiu, itp. Za dziesięć jej litrów płacimy mniej niż 5 groszy.

GOTOWANA KRANÓWKA
W normalnych warunkach, czyli gdy rury nie zmieniają nam składu, barwy i smaku surowej wody, jej gotowanie jest zupełnie niepotrzebne. Pozbawia ją wrecz składników mineralnych. Dołączyłam ją do zestawienia, aby porównać jej smak z powyższymi.


Rocket science formularz
   Przed podaniem wody, wszystkie schłodziłam, aby temperatura nie wpłynęła na ich odbiór smakowy i nie zdradziła np. zbyt zimnej kranowej.

   A domorosłe testy wyglądały następująco.
   Na stole stały butelki, plus kranówka w szklance i gotowana w dzbanku.

   W szklankach z numerkami rozlane były wszystkie wody - oczywiście ich kolejność była inna niż butelek. Testerzy mieli przed sobą widok jak na zdjęciu poniżej. Testujący miał za zadanie spróbować wszystkich próbek i połączyć smak wypitej wody z jej źródłem. 

   Wyniki nanosiłam na swój skomplikowany formularz...


   A oto i one! W % podałam liczbę trafnych wskazań (oczywiście bez miejca po przecinku).



Evian - 0 %

Nikt jej nie rozpoznał... 2 razy uznana za wodę z Biedrony, 2 razy za kranówkę i 2 za Żywca Zdrój.

Komentarz: Księżniczka nie została rozpoznana zapewne dlatego, że żaden z testerów jej nie pija na co dzień. Z drugiej strony ze względu na markę, cenę i otoczkę wokół niej zakładam, że każdy stawiał, że to będzie najlepsza z wód, tym większe me zdziwienie, że nie była wskazana jako najsmaczniejsza.

Oaza z Biedronki - 33 %

Kopciuszek aż 4 razy uznany został za Evian! 2 razy rozpoznana - Sąsiedzi znali jej smak.

Komentarz: wszystkie wody w butelkach kupiłam w wersji niegazowanej. Jak się jednak okazało w trakcie testów, w Oazie wyczuwa się delikatne bąbelki, co wpłynęło na jej bardzo pozytywny odbiór smakowy. Ci co wiedzieli o jej bąbelkowatości nie mieli problemów z jej rozpoznaniem.

Żywiec Zdrój - 67 %

Najlepiej rozpoznana, bo aż 4 razy. 1 raz uznana za Evian a raz za kranówkę. 

Komentarz: dodatkowo w drugiej fazie testu poprosiłam o porównanie wody Evian i ŻZ i wszyscy zapytani uznali ŻZ za smaczniejszą (test też był "ślepy"). Myślę, że można uznać, że ŻZ w teście smakowym wypadła najlepiej.

Kranówka - 33 %

2 razy ropoznana. 2 razy uznana za gotowaną, raz za Evian i raz za Oazę.

Komentarz: Jeśli do tego dodać, że Ci co pili Evian i ŻZ też ją mylili z kranówką, myślę że test smakowy zdała całkiem dobrze.

Gotowana - 67 %

4 razy rozpoznana, raz pomylona z kranówką a raz z Biedronką.

Komentarz: Woda przegotowana ma specyficzny (jałowy) smak więc łatwo ją rozpoznać. Przy porównaniu już tylko kranówki i gotowanej, wszyscy wskazali ją bezbłędnie. Niesmaczna jest i tyle. I myślę, że podobnie niesmaczna mogłaby być każda z butelkowanych po przegotowaniu.


WNIOSKI

   
   Niech każdy wyciągnie dla siebie sam. A najlepiej zrobi testy, jeśli tylko smak wstrzymuje Cię przed przerzuceniem się na kranówkę. Znam osoby, które jej nie lubią i wyczują doskonale, że ona zła - tego się wtedy nie da przeskoczyć. Jeśli jednak pomylisz jej smak to... po co przepłacać, dźwigać i produkować śmieci, śmieci, śmieci..?

   Mój prywatny wniosek jest taki: przestaję pić gotowaną. A gościom kranówkę podawać będę w butelcę po Evian. Będzie im lepiej smakowała!

środa, 23 października 2013

O szmatach - koniec

Mam świadomość, że spóźnienie i odgrzewany news to największy grzech internetu, ale nie miałam dostępu do bloga, więc publikuję dopiero teraz:


3 poziomy wniosków:

1 POZIOM

Warto podnosić krzyk!
Według mojej oceny, najwięcej do LPP krzyczała Gazeta Wyborcza serią artykułów (np. tym) na temat tego, co się nie/dzieje w kwestii poprawy warunków pracy po zawaleniu się budynku w Rana Plaza w Bangladeszu. Drugi "krzykacz" to kampania Clean Clothes Polska, która zajmuje się podnoszeniem świadomości konsumenckiej w obszarze produkcji odzieży. I ostatni to Michał Zaczyński, który na swoim blogu tak się wnerwił na LPP, że wnerwił swoim wpisem pół internetu a drugie pół poruszył.



2 POZIOM

Konsumencie, uwierz w swoją siłę!
Może się wydawać, że to, co robisz, kupujesz, wybierasz nie ma znaczenia, bo jesteś tylko trybem w globalnej machinie konsumpcyjnej. To w sumie prawda. Jesteś w niej malutki, ale każdy, kto się zbuntuje przeciwko machinie, może za sobą pociągnąć kolejną osobę i tak dalej. A wraz z tymi osobami, odciągnąć ich pieniądze. A to jest coś, czego wielkie koncerty boją się jak diabeł święconej wody. Zwłaszcza przed okresem świątecznym...
Dlatego, nie neguj zasadności bojkotu konsumenckiego. A dodatkowo wspieraj go informacją do danej firmy, że bojkotujesz.



3 POZIOM

Walczymy dalej!
Czyli ciągle patrzymy na ręce firm, nawet tych, które podpisały wspomniane porozumienie. Patrzymy, czy nie mydlą nam oczu, czy rzeczywiście coś dobrego dzieje się w kwestii poprawy warunków pracy.
Można podpisać petycję na rzecz godnej płacy tych, którzy dla nas szyją. Bo chcemy, żeby dalej dla nas szyli, ale żeby ich to nie zabijało, ale pozwalało GODNIE żyć.


poniedziałek, 30 września 2013

O szmatach, c.d.



   Dzisiaj kontynuuję wczorajszy temat. Bo wczoraj było histerycznie jak to określił Pio, a dziś czas na działanie. Jakiekolwiek, ale działanie. 
   Można oczywiście oskarżać moje krokodyle łzy o hipokryzję i wyliczać listę rzeczy, które pewnie posiadam, a które bazują tak samo na wyzysku. Można, ale w ten sposób licytując się zarzutami nic nie osiągniemy. A coś robić trzeba, choćby był to mały głos sprzeciwu.

   Jak wspominałam, nie planuję zakupów ciuchów marek LPP (Reserved, Mohito, Cropp, House, Promostars, SinSay). Nie tylko dlatego, że część z nich produkowana była w warunkach, zagrażających ludzkiemu zdrowiu i życiu, ale głównie dlatego, że LPP nie robi nic, aby tę sytuację zmienić. Póki co firma, nie przystąpiła do programu, do którego przystąpiły wielkie koncerny odzieżowe m.in. H&M, Inditex (czyli Zara, Bershka, Pull&Bear, Stradivarius, Massimo Dutti), Esprit, Tesco, Lidl, Marks & Spencer, które zobowiązały się m.in. finansować inspektorów pracy kontrolujących bezpieczeństwo w bangladeskich fabrykach. 

   Nie namawiam wcale do obrażania się na sieciówki. To wielkie koncerny o gigantycznym kapitale, które są w stanie zmieniać globalne zasady gry. Bardziej ufałabym im, niż rządom rozwijających się państw, w których produkują. Bo tam, gdzie jest bieda jest i wielka korupcja na szczeblu państwowym. Wierzę, że korporacje lepiej mogą zadbać o poprawę warunków pracowników niż krajowi urzędnicy. Warunek jest jednak taki, że MUSIMY TEGO OD KORPORACJI ŻĄDAĆ!
   To my, konsumenci wybieramy daną firmę a nie ona nas. Jeśli wszyscy konsumenci zażadaliby nagle, aby ciuchy H&M szyto tylko przy muzyce poważnej, bo inaczej przestaniemy kupować ich produkty na całym świecie, wszędzie sączyłby się w fabrykach Bach i Chopin, nawet jeśli nie ma to najmniejszego sensu. Korporacje zrobią to, na co zagłosują klienci. Dlatego głosujmy i naciskajmy na godne warunki pracy przy rzeczach, które robią. 
   Nie chcę nikomu odbierać pracy, chcę tylko aby pracował godnie. 
  
   Co można zrobić? 
   Bojkotować - też, ale głównie informować o swoim bojkocie i jego powodach daną firmę.

   Na poziomie lokalnym można napisać do LPP maila z zapytaniem, czy firma "zbadała już możliwości" (a bada je od maja) przystąpienia do porozumienia dotyczącego ochrony przeciwpożarowej oraz bezpieczeństwa budynków w Bangladeszu? Można zapytać, co robią w sprawie poprawy, czy znają warunki pracy w innych fabrykach, które dla nich szyją? Formularz kontatkowy znajdziecie na stronie producenta.Wszystko zajmie Wam ze 3 minuty. Ja napisałam. Odpowiedzi póki co nie otrzymałam, ale może mają standard urzędowy 30 dni na odpowiedź..?

   Możecie też podpisać petycję organizacji Clean Clothes Polska w sprawie poprawy warunków pracy
http://cleanclothes.pl/petycja37_godna_placa_dla_wszystkich_.html, śledzić ich profil na FB, udostępniać apele, nagłaśniać, podnosić świadomość konsumencką.

    Możecie też oczywiście nie robić nic.

niedziela, 29 września 2013

O szmatach


     Niestety, jest drastycznie. Przepraszam Cię. Sama nie mogę patrzeć na to zdjęcie, gdy piszę tekst pod nim. Czy moje wzruszające wzruszenie cokolwiek im pomoże? Debilne pytanie, prawda?
     Zdjęcie pochodzi z ruin fabryki odzieżowej, która zawaliła się pod Dhaką w Bangladeszu, 24 kwietnia 2013 r.
    
     Piszę to w mojej ulubionej bluzie Reserved. Właśnie ją zdjęłam, aby sprawdzić, gdzie została uszyta. Made in Bangladesh. Jeśli Ty ją szyłaś/szyłeś - przepraszam Cię. A także Twoich rodziców, może Twoje dzieci, męża, Twoje siostry, braci, przyjaciół. Przepraszam, że mam Was gdzieś. Cokolwiek dla mnie uszyliście, złożyliście, wyprodukowaliście.
     Wiem, że niekupienie tej bluzy nic by nie zmieniło. Ich śmierć jednak może coś zmienić, bo na chwilę przedarli się do wszechpotężnych mediów lubiących krew i wołają. O litość? O pomoc? O pomstę? A może po prostu proszą o pracę w godnych warunkach i za godne pieniądze? Bo oni chcą pracować, a my chcemy kupować ciuchy, które szyją. Ale na takich warunkach, aby obydwie strony nie były obciążone.

    Ten wpis już się kończy, bo chcę Was odesłać do innego. Napisanego przez Michała Zaczyńskiego, dziennikarza, człowieka związanego z branżą modową i blogera. Jego wpis jest bardzo emocjonalny i kontrowersyjny (zachęcam do przeczytania komentarzy). Bloger nie musi być obiektywnie opanowany, może publikować i krzyczeć, co mu tylko palce wystukają. A ten wpis jest oskarżeniem. Wykrzyczanym do mnie, może do Ciebie, a głównie do polskiej firmy LPP (właściciela marek Reserved, Mohito, Cropp, House, Sinsay, Promostars), która także szyła w tej fabryce. Nie oglądam telewizji, nie czytam dzienników, z własnego wyboru chcę wiedzieć mniej, ale ta sprawa dziś mnie dopadła.

   Jeszcze nie wiem, co zrobię z tym oskarżeniem. Czy w ogóle jest słuszne? Skomplikowana kwestia. Ale w naszej globalnej wsi nic nie jest proste. A wielkie głowy dumają jak zwiększyć przepaść obojętności pomiędzy ogniwem nr 1 na górnym zdjęciu a ogniwem końcowym na zdjęciu poniżej. Oskarżenie Michała rezonuje we mnie.

   Tymczasem moja ulubiona bluza stała się dla mnie szmatą... Moimi dolarami nie planuję głosować na jej  producenta, póki nie zechce przyczynić się do zmian, o których wspomina Michał.

Tematu ciąg dalszy znajdziesz tu.



     

poniedziałek, 23 września 2013

Jazzdow Jam Session


Jeździec i jego sługa na Jazdowie
    Kto zna Osiedle Jazdów?

   Niesamowite miejsce. W pięknej i drogiej, a raczej pięknej więc drogiej części Warszawy, między Sejmem a Parkiem Ujazdowskim, na skarpie wiślanej stoi kolonia drewnianych domków z ZSRR a rodem z Finlandii.
    Postawione zaraz po wojnie, a podarowane miastu przez Stalina, stanowiły lokum dla pracowników Biura Odbudowy Stolicy. Ich fiński rodowód związany jest natomiast z reperacjami wojennymi, jakie Finlandia świadczyła Rosji.
   Domki służyć miały lat 5, przetrwały do dziś. Nadal są zamieszkane i stanowią naprawdę przedziwny zakątek miasta. Taki swojski przedstawiciel radzieckiego stylu skandynawskiego - a jakbyście nie wiedzieli to w wielkich miastach bardzo oryginalnie jest lubić styl skandynawski! Moim zdaniem to drewniane osiedle idealnie pasuje do naszej nowocześnie zacofanej stolicy. Swoją drogą, Finowie z którymi kiedyś byłam tam na spacerze, nie rozpoznali w domkach nic charakterystycznego dla ich architektury.

   Jeśli tam jeszcze nie dotarliście, polecam spacer w okolice. Niepewne są bowiem losy Jazdowa, którego teren władze miasta chcą przeznaczyć pod zabudowę ambasad i urzędów. Nie wiem, czy aż tyle nowych państw na świecie powstało, żeby trzeba było nowe ambasady budować. Wiem natomiast, że dotychczasowym mieszkańcom nie widzi się wyprowadzać stamtąd. I ja się nie dziwię, bo urokliwie jest tam bardzo.
   
    Więcej informacji na temat fińskiej wioski w środku miasta możecie znaleźć choćby w tym artykule. A śledzić na bieżąco jego losy na profilu Otwartego Jazdowa na FB tu:


    A śledzić warto, bo w kilku opuszczonych już domkach od 3 miesięcy miejsce mają  kulturalno-społeczne inicjatywy. Jest to jeden z pomysłów obrony tego miejsca. Poprzez wskazanie władzom pomysłu na zachowanie tego miejsca dla zwykłych mieszkańców. Jeśli zresztą sami macie pomysł na jakieś działanie, też możecie wykorzystać tę lokalizację. W tym celu kontaktujcie się przez wskazany wyżej profil na FB, na pewno Wam pomogą. 



   My, tym razem, trafiliśmy na Jazdów w ramach wspólnego robienia przetworów ze Slow Food Youth. W zeszłym tygodniu przetwarzali to, co można znaleźć i zerwać w mieście. Tym razem były ogórki, gruszki, jabłka, śliwki i dynia. Wszystko, co potrzebne dostarczył organizator, a raczej Organizatorka wydarzenia.

    Moja komanda zajęła się gruszkami. Skończyły w dżemie z miętą. Jeszcze nie wiem jak smakują, bo wyszliśmy przedwcześnie, ale umówiliśmy się na ich wykup w tygodniu (tylko 4 PLN za słoik).
     Co więcej robi Slow Food Youth też znajdziecie na ich FB. Jak nie macie FB, to pożyczcie od kogoś. Ja swój pożyczam mężowi, bo on jest alternatywny i nie ma.

     Takie oto jazzy były w niedzielę na Jazdowie.
    A morał dla tych, co czytają tylko lead i koniec jest taki: Koniecznie odwiedźcie Jazdów, bo za rok może być za późno. No i oczywiście jedzcie dużo owoców i warzyw!
  
 

 

PS. A Czarnej i Łukaszowi dziękuję za to, że zawsze są chętni na przygodę :-)

czwartek, 19 września 2013

Bloga rok


Wasze zdrowie Najlmilsi!

     Rok temu zaczęłam pisać bloga. I wciągnęło mnie to mocno. Ciągle o nim myślę, o nowych tematach i kierunku rozwoju. Z myślą o nim zbieram Rayany, w obawie o swoją wiarygodność ukrywam się, gdy biorę foliówkę ze sklepu, robię zdjęcia nieważnych rzeczy na zapas, czytam nieciekawe artykuły, testuję niemyjące włosów szampony produkcji Marty K., itp., itd. 

Zbieranie Rayanów to straszna męka...
     Tworzenie bloga sprawia niesamowitą frajdę. A tak naprawdę frajdę tworzy fakt, że Wy go czytacie, a nawet komentujecie. I to jak - czasem dłużej niż ja piszę (wielkie pozdrowienia dla Angie!). Ba, Wasze komentarze wyciągnęły mnie z blogowego mikrokryzysu, kiedy nie pisałam ponad 3 miesiące.

    Nie mówiąc już o tym, że osiągam 3poziom spełnienia, gdy dowiaduję się, że wprowadzacie jakieś zmiany w swoich nawykach. Wtedy z radości przemierzam swój przedpokój w podskokach małej dziewczynki. 
    Moja przyjaciółka na przykład zawsze o mnie myśli w toalecie z wyrzutem sumienia, że powinna zmienić papier na makulaturowy do czego zachęcałam TU. Zrób to nareszcie dziewczyno! Pozwól mi poczuć się wpływową blogerką.

    Drodzy Czytelnicy, niezależnie od tego, czy zmieniliście już swój papier czy nie - dziękuję Wam ślicznie za ten rok! Wznoszę za nas toast szklanką kranówki! To właśnie od tego tematu rozpoczęłam swoją pisaninę i w rocznicę temat będę kontynuować już wkrótce.  

    Pozdrawiam serdecznie - Aprilis.

 

  

    

poniedziałek, 16 września 2013

Ciasto Bez


     Brownie bez czekolady, bez kakao, bez cukru, bez mąki i bez mleka. 
     Do tego smaczne. Nie tam, żeby zaraz PYSZNE. Smaczne.
     Szok!

     Zamiast kakao i czekolady - karob. Zamiast cukru - zmielone daktyle i 3 łyżki ksylitolu*. Zamiast mąki - zmielone orzechy i migdały. A całość, oprócz jaj, lepią buraki...

    Przepis pochodzi ze Smakoterapii - niesamowitego bloga, gdzie autorka - mama chłopca ze znaczącymi wykluczeniami w diecie - wymyśla kulinarne cuda, aby mu życie osłodzić przy okazji nie szkodząc. Zresztą słodycze są tylko dodatkiem do całej gamy prostych, zaskakujących przepisów na zdrowe dania codzienne. Do tego podane w zwięzłej formie, co dla niektórych może być wadą. Mi ta forma wybitnie pasuje, bo wszystko wydaje się do zrobienia w ciągu chwili. Nie będę się rozpisywać i rozpływać nad stroną i autorką. Zajrzyjcie sami, poczytajcie i zostańcie na dłużej, jeśli to Wasz klimat.

   Moje ulubione przepisy to m.in. czerwona kapusta, przy której przyrządzaniu nie brudzi się paznokci, ogórki gruntowe na ciepło w sosie pikantno-słodkim czy choćby dzisiejsze placki z kaszy jaglanej, które ku mojej wielkiej radości zostały zjedzone przez dziecko.

   A wracając do ciasta. Oczywiście, że smaczniejsze jest tradycyjne brownie. Nie mniej to też jest naprawdę niezłe. Choć trochę za tłuste. No i nie wszyscy zaakceptują kawałki buraków zamiast czekolady.

  Zrobiłam je na imprezę rodziną. Relacje z reakcji:
Mama - miłośniczka warzyw - nie rozpoznała w smaku buraków. Zjadła porcję z wielkim smakiem. 
Brat - powiedział, że smaczne, ale widziałam, że nie dokończył. Wiecie, jacy są starsi bracia...
Tata - Dobre! - nie wiem czy w tę opinię akurat wierzyć, bo większego miłośnika kuchni tradycyjnej nie znam; z przypraw akceptuje pieprz i sól. Wszystko inne począwszy od bazylii psuje mu smak potraw.
Mąż - W cukierni bym się za nie obraził, ale jako domowy wynalazek bardzo dobre.
Córka - nie chciała jeść, być może z tego powodu, że odkryła właśnie, że potrafi podskakiwać i odkrycie to zastąpiło jej wszelkie inne czynności do końca dnia.
Ja - Zjadłam najwięcej. Smakowało bardzo. Planuję kolejne wynalazki!

   A za namiary na bloga dziękuję Magdzie K.!


    Nie wiem, czy na dobrą drogę wchodzę wkraczając na teren kulinariów, no ale nie mogłam się powstrzymać, żeby nie szerzyć wieści o Smakoterapii i cieście z buraków. W każdym razie nie odchodźcie Czytelnicy, jeszcze będzie ciekawie :-)


*ksylitol - słodzik z kory brzozy, wygląda i smakuje jak cukier, ale jest o niebo zdrowszy (i droższy). Ma 2 razy mniej kalorii, utrzymuje niski poziom insuliny, zwiększa przyswajania wapnia. Z ciekawostek to chroni zęby przed próchnicą! Do kupienia m.in. w sklepach ekologicznych i zielarskich. 

wtorek, 10 września 2013

REUSE w biurze

  
     Wróciłam do pracy. Dostałam nowy laptop i stację dokującą. Opakowania wyrzuciłam.

     Tymczasem D., która również wróciła i te same podarki otrzymała, wykorzystała opakowania jako organizer do szuflad. Najpierw tylko swój. Kolejnego dnia jednak ganiała już za "nowymi" w pracy i znalazła drugi. I teraz zamiast wszystko hulać po szufladzie, leży grzecznie u niej i czeka, aż się przyda.

     D. jest z pomysłu dumna. A jestem dumna z D. Zwłaszcza, że zorganizowała już tych organizerów kilka i czekają na ponowne użycie dla ochotników. Ja pierwsza!

    D. otrzymuje 3 eco punkty od 3 poziomów. 100 punktów daje plusa. A 3 plusy to naklejka!
    Kochana D., póki co, prowadzisz w klasyfikacji!
   


wtorek, 3 września 2013

Gospodarstwo Rolne - Ludwik Majlert


   Muscat de Provance... Blue Ballet... Delica... Miranda... Futsu Black... Pyza...

   Gdyby nie Pyza, to można by pomyśleć, że to pseudonimy naszych szafiarek. Nu, nu, nu! - jak to mówi moje piękne dziecię. To imiona dyń moi drodzy! 
   Jesień w takich kolorach i kształtach ma zdecydowanie sensualny sens!

   Biedna Pani Jesień... Wszyscy wieszają na niej psy. Mokre. I zanudzają się nawzajem gadkami na temat paskudnej pogody i skracającego się dnia... Oszczędźmy sobie tego i skupmy się na dodatnich plusach!
   
  Po pierwsze: można nosić fajne szale i chusty! Po drugie: wracają ulubione seriale lub macie długie wieczory na książki! Po trzecie - w kuchni lądują dynie! A jeśli dynie to właśnie znalazłam ich królestwo. Królestwo ich kosmicznych form, krągłych kształtów, zmysłowego miąższu i palety barw. Dotarłam mianowicie do sklepu, który Wam kiedyś polecałam we wpisie o dobrych miejscach z warzywami w Warszawie

   Gospodarstwo rolne Państwa Majlertów mieści się na Białołęce. Prowadzi je rodzeństwo, czyli "tytułowy" p. Ludwik z siostrą Magdą z rodzinami. Wszystkich możecie obejrzeć na stronie gospodarstwa. Uśmiechnięci to ludzie i z wieloma pasjami, aż miło popatrzeć i poczytać. Od razu widać, że muszą mieć fajne warzywa :-)

   Na stronie czytam: mimo "miejskiego" otoczenia gleby w Marcelinie, wg. wyników analiz nadają się
do produkcji zdrowej żywności. Nasz sposób uprawy to ciągłe poszukiwanie "złotego środka", łączenie najnowszych osiagnięć nauk rolniczych z elementami rolnictwa ekologicznego.
Oznaczać to może, że nawożone są mineralnymi nawozami nie zaś pestycydami czy azotanami. Jak jest naprawdę jednak nie spytałam. Latałam jak głupia z aparatem...

    To tyle z teorii. A najfajniejsza jest praktyka, czyli paczanie, macanie, kupowanie i w końcu jedzenie. A kupuje się u Majlertów... bardzo ładnie. Sklep mieści się w starej stodole, jest surowy a równocześnie estetycznie dopieszczony. Powiem Wam, że po prostu bardzo miło w nim wydawać pieniądze ;-) Sami popatrzcie.


   W gospodarstwie uprawiane są raczej mniej znane odmiany warzyw. Nie znajdziecie więc marchewki, ziemniaków czy pomidora. Ale za to jarmuż już tak (jest niesamowicie zdrowy i niełatwo dostępny), karczochy, endywię, fenkuł, brokulik gałązkowy, kwiaty cukinii, pak choi, supersłodką kukurydzę, zioła i wiele, wiele innych cudów. 
   Jeśli nie wiecie z czym co jeść, w gablocie czekają przepisy. Proste, prawda?

  Ceny? Bardzo normalne, jak to bezpośrednio u producenta bywa. A czasem to nawet nienormalne, tak niskie. GIGANTYCZNY (jak 5 pęczków z normalnego sklepu) pęczek natki - 1 PLN! Inne, które pamiętam to Rukola - 3 PLN/100 gr, Jarmuż - 4 PLN/150 gr, Sałata rzymska - 3 PLN. Pęczek obłędnie pachnącyh ziół - 5 PLN. Cały cennik poniżej. Dostępność produktów jest aktualizowana codziennie na stronie.

  
  A na koniec jeszcze trochę sweet foci dyń. Jakby to powiedziała pańcia Ramonki w moim ulubionym talent show: kocham, kocham, kocham! I polecam.



http://majlert.pl/
GOSPODARSTWO ROLNE LUDWIK MAJLERT

ul. Wyspiarska 45 03-031 Warszawa

czwartek, 29 sierpnia 2013

Trudno nie wierzyc w nic - test konsumencki - o praniu



   W poprzednim poście na temat środków piorących wspomniałam o tym, że kule piorące oraz orzechy indyjskie podejrzewa się o... prania brak. Czyli o to, że wrzucamy je do bębna pralki jak amulety, bo ich działanie jest takie samo jak pranie tylko w wodzie...

    Kiedy po raz kolejny usłyszałam taką opinię od osoby, która nie używa powyższych zaczęłam węszyć po Internecie w poszukiwania źródła mętnej wody. Okazuje się, że można znaleźć odniesienia do testów konsumenckich z kilku krajów, które takie tezy głoszą. Najbardziej zjadliwy tekst z odniesieniem do źródeł testów znalazłam np. tu. Jako użytkowniczka kul i orzechów poczułam się po nim jak nienormalna, co w sumie wprawiło mnie w dobry humor, bo kto chciałby  być normalnym?
   Dla odmiany znalazłam więc tekst o tym, jak bardzo orzechy są skuteczne, nawet w dopieraniu silnych plam a kule to w sumie mają tylko jedną wadę w praniu, mianowicie zapomina się od kiedy ich używamy i ciężko stwierdzić ile prań już odbębniły. Oczywiście te teksty znalazłam na portalu promującym m.in., ekologiczny styl życia.
   
    Czujecie się zagubieni? 



    Pewnie nie, bo to nic odkrywczego, że w necie zawsze znajdziemy informację w orientacji, której poszukujemy począwszy od (nie)skuteczności kul piorących przez (nie)szkodliwość szczepień a skończywszy na (nie)dotarciu Armstronga na księżyc (i mam na myśli Neila z 69 roku, a nie Larsa i akcji z jego kosmiczną kondycją).

    Wielkiej konsternacji jednak doznałam, gdy informację o tym, że orzechy i kule nie piorą znalazłam na portalu ekologicznym! To było coś intrygującego! 
    Portal jest zacny i przeze mnie lubiany, aczkolwiek dałam im prywatnego minusa za promocję programu  "Po stronie natury". Program sadzenia drzew jest świetny - to bez dwóch zdań, ale ze dwa zdania komentarza o tym, że taka akcja ma przecież także wykreować obraz danej wody butelkowanej jako przyjaznej naturze, ekologicznej wręcz, też warto byłoby dodać. Może to Karpiel-Bułecka - tegoroczna twarz akcji zamieszał na ulicy ekologicznej? A że Sebastian fajniejszy jest nawet od Colina to i dać się uwieść było łatwo...
      
    Wracając jednak do artykułu o niepraniu, dodatkowego dla mnie smaczku dodało, że powołano się w nim na czeskie testy konsumenckie, w tym testy kul identycznych, których używam.
    Czechom akurat łatwo przychodzi nie wierzyć w nic, (kto nie wierzy, temu znowu polecę znakomity Zrób sobie raj Mariusza Szczygła) i wiele rzeczy mają za nic (czy w jakimś innym kraju mogłaby stanąć w stolicy rzeźba sikających na kraj mężczyzn?) - tym bardziej jakieś durne kule i orzechy... Ja natomiast Czechów darzę wielkim sentymentem i lubię obserwować ich egzotykę, ale im nie wierzę...


David Černý - "Sikający" - mogą wysikać to, co im się napisze SMSem - rzeźba z okazji wejścia Czech do UE
 

     Pozostało mi więc jedynie przeprowadzić swoje autorskie i amatorskie testy konsumenckie! Oczywiście niezależne, choć moja proekologiczna orientacja nie jest dla nikogo zaskoczeniem.

 

PRÓBA NIEPRÓBA

     Krótki opis.

     Użyłam 4 bawełnianych ścierek z Ikei. Nówki sztuki. Jedną z nich przecięłam na pół, bo potrzebnych było mi 5. 
   Każdą prałam na tym samym programie, bez prania wstępnego, w 50 stopniach. Nastawiałam je około godziny po zaplamieniu. Suszyłam na słońcu, co pewnie dodatkowo pomagało w wywabianiu plam.
   Oczywiście wraz ze ścierkami prałam także domowe brudy; przy praniu w samej wodzie załapała się nawet zimowa kolekcja maskotek.
 
W testach udział wzięły następujące środki piorące:
- proszek do prania Bonux
- kule piorące Ecozone
- indyjskie orzechy
- ekologiczny detergent firmy Earth Friendly Products
- i w końcu sama woda.


 Każda ze ścierek potraktowana została przez te same plamogeneratory: 
- przeterminowany olej z pestek dyni - pyszny i mocno brudzący 
- natka pietruszki w roli plam z trawy
- koncentrat pomidorowy 
- jagody.



EFEKTY

 

     Niestety nie zdołałam ich dobrze ująć na zdjęciach, więc zdani jesteście na mój opis. Oczywiście rzetelny, wiarygodny i niezależny...
     Zacznę od zwycięzcy testów pod kątem doprania.

     Oczywiście zaskoczenia nie ma. Najlepiej doprał proszek do prania.

Olej: ślady lekko widoczne.
Natka: nie ma śladu.
Koncentrat: nie ma śladu. 
Jagody: plama widoczna - na zdjęciu w lewym górnym rogu (oraz jej odbicie w lewym dolnym).

Ze wszystkich ścierek, ta wyprana w proszku miała najjaśniejszy odcień bieli.




Na miejscu drugim zabobonne kule.

Olej: plama widoczna.
Natka: plama widoczna.
Koncentrat: nie ma śladu.
Jagody: plama widoczna na tym samym poziomie, co po proszku, ale w innym odcieniu.



Jeśli chodzi o biel, to jej odcień był ciemniejszy od proszku.


Miejsce trzecie - eko detergent o pięknym zapachu. 

Olej: plama widoczna.
Natka: plama widoczna.
Koncentrat: plama niewidoczna.
Jagody: plama widoczna.


Odcień bieli minimalnie gorszy od kul.

Plamy są bardziej widoczne niż po praniu w kulach.




W końcówce wyścigu - orzechy.

Olej: plama mocno widoczna, ale z "wypranym" środkiem plamy
Natka: plama mocno widoczna.
Koncentrat: plama niewidoczna.
Jagody: tu wielkie zdziwienie - plama doprana lepiej niż w proszku do prania!

Biel jest najbardziej szara ze wszystkich wypranych ścierek - orzechy niestety barwią jasne tkaniny.


I na końcu sama woda.

Olej: plama mocno widoczna.
Natka: plama widoczna, choć "zatuszowana" plamą po odbiciu oleju...
Koncentrat: plama minimalnie widoczna.
Jagody: plama bardzo widoczna plus drobinki po jagodach - jakby paprochy - których sama woda nie zdołała odczepić od materiału.






WNIOSKI

Wniosek uboczny: koncentrat pomidorowy okazał się słabym wyzwaniem. 

Wniosek główny: kule i orzechy osiągają w praniu lepsze wyniki niż sama woda.

Przy czym kule piorą zdecydowanie lepiej niż orzechy - być może ze względu na właściwości obijające.
Żałuję, że do testów nie wzięłam także proszku dla dzieci, bo z moich codziennych doświadczeń wysuwa się wniosek, że piorą na podobnym poziomie. W każdym razie kule są od orzechów skuteczniejsze.
Orzechy natomiast zaskakująco dobrze poradziły sobie z wypraniem plamy po jagodach. A także z poszarzeniem bieli...

A już zupełnie na koniec - z  okazji BARDZO rychłego powrotu do pracy - malutki wykresik w stylu eksperckim. Zawsze marzyłam o radarowym...  Hej tam Postępowcy - tęskniliście za mną trochę? :-)