piątek, 4 kwietnia 2014

Nie chcę, nie chcę z kiełbasą! czyli Masłowska wegetarianką*

     Kto na bieżąco z popkulturą, ten w tytule tego posta odnajdzie początek piosenki Doroty Masłowskiej "Hajs" z płyty "Społeczeństwo jest niemiłe". O płycie słyszeliście pewnie dzięki teledyskowi do "Chleba". A jeśli nie znacie żadnego z tych tytułów, to sobie popatrzcie i posłuchajcie. Przed oglądaniem zróbcie tylko kilka skłonów mózgu, bo to nie są utwory na nierozgrzany organ.

     Kto się nie załapał na fascynację Masłowską przy jej polsko-ruskim debiucie, ten ma okazję teraz, kiedy o niej po raz kolejny głośno za sprawą "Chleba" właśnie. 
   Moja fascynacja zaczęła się od filmu i felietonów w Zwierciadle. Na pewno nie od debiutu. Wtedy uznałam, że zanim zacznę czytać dresiarską powieść dziecwczyny w moim wieku to lepiej zgłębię klasykę, Homera, Dantego i Tołstoja. Poza tym, pamiętam, że obok mody na czytanie Masłowskiej była też moda na nieczytanie Masłowskiej... No więc tak czy siak w jakiś tam trend się wpisywałam, co na pewno było wtedy dla mnie ważne.
  
    Od debiutu minęły lata, klasyki nie zgłębiłam, przestałam czytać prawie wogle, za to dojrzałam do Masłowskiej. I wpadłam w jej dziwny świat po uszy. Coprawda jej Wojna... nadal leży obok mego łóżka i czeka aż zacznę znowu czytać. Dodatkowo zaś do kolekcji jej niezgłębionych przeze mnie dzieł (pisałam o tym kiedyś tu) dołączyła także sztuka Dwoje biednych Rumunów w Teatrze Studio, na którą bilety sprzedać musiałam, gdyż iść nie mogłam.

    Jako psychofanka nadal jednak uważam, że byłybyśmy świetnymi przyjaciółkami. Ona by mi imponowała byciem Dorotą Masłowską, a ja tym, że mam fejsbuka, pracę w korporacji i kiedyś czytałam książki. 
Tymczasem, musi mi wystarczyć moja zwykła przyjaciółka, z którą lubię jeść prażynki podczas oglądania telewizji. Ona też urodziła się 3 lipca, więc to kolejny znak, że mogłyby się z Masłowską zamienić miejscami na zakruszonej kanapie. Lub usiąść między nami, żeby tamtej nie było przykro.

     Do rzeczy jednak. Skąd Dorota M. w moim cyklu mięsnym? Z powodu jej talentu oczywiście. Swego czasu pisała do Zwierciadła felietony o jedzeniu z pęknięciem, czyli raczej o suchych drożdżówkach z budyniem niż o krewetkach z chorizo pod kruchym ciastem. W tekstach podawała przepisy na różne kulinarne sytuacje (nie dania). To przez nie, trzymam kilkanaście kilogramów Zwierciadła w salonie miast postawić doniczki z paprocią. Pamietam jak dzwoniłam do Pio, żeby czytać mu najlepsze akapity tych tekstów. Pamiętam też, że on ich aż tak nie przeżywał. Nie każdemu widać dane bycie psychofanką. Inni obdarowani zostali miłością do NBA i nie ma się co obrażać, że ktoś lepszy czy gorszy z tego powodu.
   Jeden z felietonów Masłowskiej to Króliczek. Rzecz o wegetariańskim olśnieniu, w którym autorka mierzy się ze swoją niechęcią do zjadania zwierząt przy jednoczesnym mięsa spożywaniu. Czyli śliski chleb powszedni osób, którym mięso czasem staje w gardle.
       
     Felieton przywołuję z kilku powodów:
- pisze go osoba jedząca mięso, nie ma więc mowy o wywyższaniu się nad mięsożercami,
- pisze to błyskotliwie,
- puenta felietonu nokautuje i tylko po to, żeby nie psuć Wam zabawy nie umieszczam jej w tytule,
- spisując go tutaj jest szansa, że autorka dowie się o mnie i zażąda hajsu za prawa autorskie, co odbiorę jako chęć zostania moją przyjaciółką. Jestem na to gotowa!



Osiołek, kot, świnia i kanapki ze zwierzętami za hajs

 

Króliczek 

Dorota Masłowska, felieton kulinarny, Zwierciadło, luty 2013.



Rzeczy przygotowane przez rodziców traktuję z należną im nabożnością, zabobonną wręcz wiarą w ich szczególną odżywczą dla ciała i ducha moc. Tym razem jednak nie mogłam, nie potrafiłam; choć wykwintna tkanka zwierzęca marynowana w ziołach i eliksirze matczynej miłości od wielu dni na nasz przyjazd dymiła przejmująco i rozsiewała sugestywne aromaty. Choć widziałam, że partner posiadający więcej skrupułów, niemogący pozwolić sobie na szastanie kredytami zaufania teściowej – może nieco wolniej i z większym namysłem niż zazwyczaj, ale je, i że dziecka, pozornie wrażliwszego na takie niuanse, też nie trzeba dwa razy namawiać, i choć wiedziałam, że wieloletnia znajomość z własną matką, która przetrwała przecież niedaną burzę, tej jednej akurat może nie przetrwać, to tylko międliłam widelcem w ziemniakach. 

Najwięcej przyczyniło się do tego bez wątpienia konsekwentne nazywanie przez mamę mięsa „króliczkiem”. Użycie tego słowa, ze względu na pewną filigranowość wypełniających półmisek członków, w jakiś sposób trafne, z różnych innych względów było druzgocąco niefortunne. „Króliczek” niby magiczne zaklęcie w ciągu paru chwil zamienił gorący półmisek w zaparowaną trumienkę, w której wśród uwiędłych witek rozmarynu i tymianku przewalały się drobne członki, łapki, fragmenty wiotkiego korpusiku. Zaś moje usta – w zdrewniały, suchy organ nadający się wyłącznie do szeptania: „Nein, nein, nein” i bolesnego przełykania śliny. 

Nie powinnam produkować się na temat moralnych aspektów jedzenia bądź niejedzenia tkanek zwierzęcych: w tej kwestii jestem typową obłudniczką, wzorcem z Sevres konsumpcyjnej dwulicowości: wiem doskonale, że okradnie innych istot żywych z ich ciał nie jest fair, zwłaszcza że zazwyczaj jest to kradzież ze szczególnym okrucieństwem. Mimo to mój mózg zawsze znajdzie parę gałęzi i jesiennych liści, by prawdę o genezie smacznego posiłku przed sobą zatuszować, ukryć. Co więcej, jako osoba wrażliwa do swobodnego przełykania ciał braci mniejszych potrzebuję jeszcze, by były one jednorodną byłą lub masą, niezdradzającą szczegółów dawnego życia, śladów, że tą masą jednak jeszcze niedawno nie były. By zamazać wszelkie pozostałości podmiotu, który swojego czasu tym ciałem zawiadywał, choć najprawdopodobniej tylko zawiadywać rozpaczliwie usiłował. Nagłe pojawienie się w przestrzeni niefortunnego słowa „króliczek” przywróciło niespodziewanie apetycznej masie apatyczną twarzyczkę. 

Obnażając tę charakterystyczną dla naszej cywilizacji schizofrenię, schizofrenię rozpiętą mniej więcej między kanałem Disney Junior, gdzie rozkoszne wielomówne zwierzątka brykają po fosforyzującej trawie, posiadając złożone osobowości i nietypowe hobby, a industrialnymi rzeźniami, gdzie zwierzą eta ledwie żywe, ale ciągle wystarczająco żywe, by móc je zabić i sprzedać, zabijane są na sposoby, o których nie mają pojęcia nawet twórcy „Piły 10”. Między roześmianą, machającą do nas kopytkiem świnką na witrynie sklepu, przez którą widoczne są również zwały łopatki i szynki w chłodziarce, między zwariowanym kogucikiem a etykietą, na której zachęca nas do spożycia pasztetu ze swoich wnętrzności. Między ubraniami Burberry dla psów a ich truchłami, które potrącamy na szosie. Tedwa dość skrajnie odmienne sposoby funkcjonowania zwierząt w naszym świecie nie powinny się nigdy spotykać, nigdy o siebie nawet ocierać, jak rozwiedzeni rodzice. A jednak czasem dochodzi do niepokojącej konfrontacji, która nie może nie być kolizją. W swoich listach czasem zwierzacie mi się, że jeszcze nigdy nie przeżyliście nawet cienia podobnej skruchy, jeśli chodzi o jedzenie mięsa. Spróbujcie więc mojej metody, o pomoc musicie poprosić jednak waszych rodziców!

WEGETARIAŃSKIE OLŚNIENIE
Składniki: 1 posiłek o charakterze mięsnym;
1 rodzic.

Należy wpaść do rodzica na przygotowany przez niego posiłek. Uwaga, największą siłę rażenia uzyskamy przy mięsie stworzenia budzącego pozytywne i ciepłe skojarzania! W kulminacyjnym momencie rodzic powinien nagle zacząć nazywać potrawę pieszczotliwe, czule, nie szczędząc deminutywów (sarenka, jelonek, konik), beztrosko komponując je z superlatywami zwyczajowo stosowanymi w stosunku do jedzenia (przepyszny, wyborny, aromatyczny). Podczas posiłku może dojść do nadszarpnięcia dobrych relacji z rodzicem, w ekstremalnych przypadkach – nawet do konfliktu. Pocieszająca jest niska kaloryczność potrawy – nietknięta ma około zera kalorii. Opisywane przeze mnie olśnienie jest, niestety, krótkotrwałe – działa około doby. Jeśli znacie metody na przedłużenie olśnienia, przysyłajcie je na adres: jestemtakawrażliwa!@ajednakciaglejemmieso.pl. Na najlepszy przepis czekają cenne nagrody!

*na chwilę

sobota, 29 marca 2014

Skąd się bierze mięsko? - motywacja nr 1, cz. 1

Babe - świnka z klasą. Nad Renem.

    Skąd się bierze mięsko? Czyżby z małych, słodkich świnek?
   Nie, to by było mało opłacalne. Jeśli już, to z dużo brzydszych i bardzo rozrośniętych macior bez klasy.

   Przede wszystkim jednak to mięsko bierze się ze sklepu - to po pierwsze. 

   I po ostatnie. To, co działo się  z nim wcześniej, odebrałoby nam apetyt, więc o tym nie myślimy.

   Nie myślimy, nie myślimy, nie myślimy...

   A im bardziej o tym nie myślimy tym uporczywiej na powierzchnię świadomości przebijają się strzępki rozmów, materiałów filmowych, może zdjęć z rzeźni. 

   RZEŹNIA. RZEŹNIA. RZEŹNIA.

  Już samo to słowo potrafi rzęzić metalowo w mózgu.

U pasztetowej w witrynie już wiosna. Praga.

  No dobra, nie jesteśmy już dziećmi i rozumiemy związek pomiędzy świnią a kotletem. Wiemy, że na kotleta świnię trzeba ubić i że Prosiaczek i pulpet mogą mieć ze sobą dużo wspólnego.

  Gorzej jednak, że jako konsumenci jesteśmy traktowani trochę jak dzieci, które tych różnić nie widzą. I bardzo nam z tym wygodnie. Z etykiet uśmiechają się często świnie a z pasztetów oko puszczają kurczaki. No w sumie przetwory mięsne są produktem, więc trzeba je dobrze sprzedać i opakować. Nic zaskakującego.

  Zaskakujące jednak, że przez ostatnie dziesiątki lat to także zwierzę stało się produktem. Czyli rzeczą. Nie każde oczywiście. Tutaj jest zupełnie niesprawiedliwie jak w ludzkim świecie - jedno rodzi się kotką Lagerfelda albo miłością Hrabala, inne dziko żyjącym wilkiem a jeszcze inne mięsnym jeżem. Jedno uważamy za ikonę, przyjaciela a drugie nie zasługuje na jakiekolwiek poważanie. Dlaczego?

Tym zwierzakom się udało. Hrabal i jego miłości. Praga



   Im więcej mięsa zaczęliśmy jeść, większym biznesem się to stało i coraz efektywniej zwierzęta trzeba było hodować i zarzynać, tym większą przepaść pomiędzy zwierzęciem, kotletem a jego zjadaczem poczyniono. Może związek przyczynowo-skutkowo gdzieś tam nam majaczy nad talerzem, ale na tyle lekko i nieprzejmująco, że łatwo go zajeść. 

   Uważam, że nasza równie wypasiona cywilizacja zachodnia jest przekarmiona mięsem. A jego nadmierne spożycie (codziennie, kilka razy dziennie?) prowadzi do zwiększenia produkcji i coraz gorszych sposobów jego pozyskiwania. Z jednoczesnym wypieraniem z naszej świadomości niewygodnych faktów, przy których kontrowersyjny ubój rytualny zdaje się być w swej skali marginalny.

  I nie uważam, że nie powinno się ich zabijać na pokarm (to też temat na osobny tekst). Uważam natomiast, że nie zasługują na przemysłową hodowlę i fabryczną rzeźnię. Na życie, którego jedynym celem jest wypasione zdychanie.

   To właśnie moja motywacja główna. Nie chcę jeść zwierząt. Bo jest mi ich żal, mimo, że to głupie krowy, śmierdzące świnie i bezmyślne kurczaki. Nieuciekające kurczaki...

   I co więcej, uważam, że Tobie też jest ich żal. I, że masz w sobie dużo współczucia dla zwierząt. I że też nie chcesz takiego ich traktowania i że nie potrzeba Was raczyć żadnymi filmami, a jedynie delikatnie zachęcać do drobnych zmian. O nich wkrótce.

  
 Czy umiesz zabić to, co zjadasz?
 
     Nigdy nie obejrzałam intencjonalnie żadnego "filmiku" z rzeźni; czasem jednak jakieś medium uraczy mnie ich urywkiem, zdjęciem, migawką. Nie chcę tego oglądać i nie mam wcale zamiaru raczyć Was czytelnicy takimi obrazkami.

   Nie mniej nie mogę się powstrzymać przed podzieleniem się niesamowitym filmem, w którym 21-letnia Australijka zadaje sobie banalne pytanie Could You Kill What You Eat?

  Pytanie banalne, odpowiedź większości też: oczywiście, że nie.

  Tymczasem to 21-letnie "dziecko" o niewinnej twarzy, które w sklepie nie jest w stanie nawet rozróżnić czy "tacka z mięsem" pochodzi od krowy czy kangura, postanawia zmierzyć się z zabiciem ryby, ptaka i wreszcie ssaka.

  To nadal nie wszystko, bo chce od początku do końca oprawić dane zwierzę, następnie je ugotować i celebrować wspólny posiłek z rodziną czy przyjaciółmi, jak to zwykle robi.

  Od razu Was uprzedzę, że to dziecko zrobiło to wszystko, aby na końcu zmienić pytanie z "czy ja mam ochotę to zjeść" na pytanie "czy mam ochotę to zabić?" i konstatację, że smak mięsa pozostaje ten sam, ale smakuje zdecydowanie inaczej.

  Film zawiera umiarkowanie drastyczne sceny i nie ma miejsca w przemysłowej ubojni. Nakręcony jest w formie dynamicznego reportażu z lekkim podkładem muzycznym, bez szczególnej misyjności; rzekłabym wręcz, że jest lajtowy. Jest na prawdę wyjątkowo ciekawy i bardzo zachęcam do obejrzenia.




  
  W kolejnym odcinku o motywacji nr 2, czyli dlaczego wegetarianie nie muszą oszczędzać wody. 

  A na koniec trochę wegetariańskiego hip-hopu. Zarówno wszyscy (!) panowie z zespołu jak i etiopska królowa mięska nie jedzą. 




























sobota, 22 marca 2014

Rzucając mięsem - wstęp


   Kto mnie zna, ten wie, że mięsem rzucam bardzo rzadko. Przy sytuacjach spod znaku wielkiego wnerwu i bezsilności. I w zaufanym towarzystwie. 

   Tym razem jednak postanowiłam rzucać mięsem publicznie - na blogu. 

  Niniejszym otwieram nowy cykl wpisów na temat mojego krętego odchodzenia od mięsa, wszystkich trudności z tym związanych, odkryć, zwrotów, inspiracji, zagadnień etycznych, zdrowotnych, ekologicznych, wszystkich dyskusji i zarzutów, które ta sytuacja prowokuje, czy w końcu wyzwań dnia codziennego. A wszystko z perspektywy człowieka, który prawie 30 lat z wielkim smakiem zajadał się mięsem. Moje dzieciństwo wszak ma smak spyrek, pysznej kiełbasy robionej przez wujka, pasztetu maści każdej. Samo hasło MORTADELA otwiera strumień wspomnień z dzieciństwa, którym chętnie popłynę, jeśli ktoś zechce słuchać.

  Skąd więc nagły zwrot? No właśnie to zbyt rozległe, wielowątkowe i zmienne, aby ująć nawet w najdłuższym tekście. Stąd pomysł cyklu a dziś do niego wstęp.
 

  I to nie jest cykl dla wegetarian, tym bardziej wegan. To cykl dla mięsożerców, którzy nie mogą żyć bez mięsa, ale gdzieś tam w tyle głowy czasem błądzi im myśl o rzuceniu tego świństwa. Wołowiństwa, kurczakiństwa a nawet śmierdzącego rybska. Te teksty są dla Was, jeśli chcecie najpierw przeczytać, co Wam grozi i co Was czeka. Bez ściemniania jak super jest bez mięsa żyć.

  Jako wstęp najpierw przedstawię swój status. Otóż mięsa unikam od roku.

  I jest to chyba najlepsze określenie mojego stanu. Czasem mówię, że ograniczyłam mięso o 98 % rok do roku, bo nie ma jednego określenia na moje krętactwo. To jeszcze nie wegetarianizm, ale już też nie typowe mięsożerstwo. To stan skomplikowany. Pewnie jestem "za łatwa dla trudnych, a dla łatwych zbyt trudna". Nigdzie nie przynależę, ale w wieku w którym jestem to już żaden problem. Podążam po prostu za głosem serca swoją własną ścieżką, próbując gonić bezmięsnego króliczka bez łapania zająca, czyli karkołomnej porażki.

   A gdzie mnie ta droga doprowadzi tego też dziś nie wiem. I to też mądrość mojego dojrzale młodego wieku, aby za bardzo nie przyzwyczajać się do swoich światopoglądów. Może za rok skończę na diecie wysokotłuszczowej, a może jako weganka odmawiająca miodu? Dziś tylko wiem, że mentalnie bliższa mi ta druga opcja. Nie mam jednak pojęcia co po niej zostanie za rok. (Kogo interesuje Monika Strzępka lub po prostu współczesny polski teatr, polecam wywiad w "WO" z dietetycznym spektakularnym saltem w tle).

   Koniec wstępu. W następnym odcinku o motywacji. Zupełnie nieoryginalnej i zwyczajnej jak kiełbasa zwyczajna. 


       
    A na koniec piosenka. Jeśli ją znacie, to znaczy że również jesteście w dojrzale młodym wieku. I mam nadzieję, że też Wam z tym dobrze :-)




sobota, 8 marca 2014

Slow Food Youth Warszawa - vege 2nd B-Day


  
 Prawda, że skomplikowany tytuł?
 Okazuje się, że nie, jeśli lat ma się w okolicach dwudziestu...

  A o co chodzi? O drugie urodziny warszawskiego oddziału międzynarodowego ruchu Slow Food. Oddziału młodzieżówki nadmienię, bo w stolicy funkcjonuje także oddział niemłodzieżowy, do którego pewnie bardziej pasuję wiekowo, ale co tam!

  Ze Slow Food Youth zetknęłam się po raz pierwszy na żywo tu podczas dżemowania w domkach fińskich na Jazdowie. Teraz chętnie dołączyłam do świętowania ich rocznicy, zwłaszcza, że odbywała się pod hasłem vege. A kto mnie zna, ten wie, że od roku w tym kierunku płynę, aspiruję i się lansuję. Ale o tym kiedy indziej. 


   Celebrowanie miało miejsce na pl. Szembeka w Akademii Kulinarnej. Rozpoczęło się od krótkiego podsumowania działalności, zarysem planów na kolejny rok a następnie wstępniakiem Amelii, która od roku prowadzi wegańskiego bloga Vegeluv.org. Jej stronę będę dopiero zgłębiać; póki co korzystałam tylko z Jadłonomii, co mi zupełnie wystarczało, nie mniej osoba Amelii zdecydowanie zachęca mnie do sprawdzenia, co u niej.

    Planem na świętowanie było wspólne przygotowywanie wegańskich potraw w trybie konkursowym. Ja wylosowałam grupę "smalcu" z fasoli a moja towarzyszka A. grupę hummusu. I były to losy szczęśliwe, bo ja znałam tajemnicę dobrego smaku smalcu (dzięki Jadłonomii właśnie), natomiast A. dokładnie tego samego dnia w domu robiła swój pierwszy w życiu hummus i poszukiwała przyczyn jego niedoskonałości. I warsztaty przyniosły jej prostą odpowiedź. Jest nią: gotowa pasta tahini (czyli zmielony sezam z olejem sezamowym lub innym roślinnym).
   I nie pomyślcie sobie, że jest to informacja Wam zbędna. Hummus to teraz hit warszawskiej gastronomii. Hamburgery - osiągnęły już swoją dojrzałość w cyklu życia produktu i w ogóle nie pachną nowością. Sushi? Jedzą je już tylko ci, którzy naprawdę w nie wpadli po uszy przez ostatnie lata. Teraz, jeśli chcesz być w trendzie, zamawiaj hummus a tahini wplataj w rozmowę rónie swobodnie co kiedyś wasabi, sashimi i nori.

 
     Wracając jednak do konkursu to pierwszą nagrodę jury zdobył właśnie "smalec", który robiła nasza grupa. Przepis, który dostaliśmy na kartkach, uzupełniłam ziołami, które dodałyśmy do podsmażania cebuli, tj. liście laurowe, ziele angielskie, goździki i jałowiec. Moje know-how zaczerpnęłam z doświadczeń przy tym smalcu, który Wam bardzo polecam. Nasz też wyszedł bardzo smaczny. Najlepszym dowodem na to był młodzieniec, który pracując na innym stanowisku ciągle lądował na naszym wyjadając go i wykrzykując jakie to jest pyszne, fantastyczne i nisamowite. Na finalnej, pokonkursowej konsumpcji także wylądował przy półmisku smalcu wciąż z tym samym entuzjazmem zachwycając się fasolową pastą. A ja sobie pomyślałam, że musi być fajnie mieć syna z takim apetytem...

    No właśnie. Przecież ja jestem "taka młoda", a jednak bardzo mocno odczułam, że towarzystwo wokół Slow Food Youth Warszawa to dopiero młodość w pełni. Inne rysy twarzy, inne rozmowy, inna energia. No i gwóźdź do trumny, czyli zwrócenie się do jednej z nas 'per pani' przez jedno. Oczywiście, że się z tego śmiałyśmy, ale to wcale nie jest śmieszne... Widać nasze "młodzieżowe" ciuchy wcale nam nie pomogły. Albo nie były "młodzieżowe".


     W każdym razie fajnie było się odmłodzić ze SFY. Pewnie będę gdzieś śledzić ich radosne działania z boku, a sama przyłączę się do seniorów. Taki jest naturalny bieg rzeczy. Ja się tylko cieszę, że póki co, żyjemy w tak pięknym kraju i w tak pięknych czasie, że nasza młodzież może zajmować się celebrowaniem jedzenia i życia.

     Na koniec Dawid Podsiadło, którego też bym chciała za syna! 
   


I bardzo dziękuję pani A. za wspólny wypad i jej entuzjazm do wszystkiego!

czwartek, 6 marca 2014

Siódmy Las - wilegiatura eko


  Wilegiatura, czyli "wypoczynek za miastem" albo "letni wypoczynek na wsi". 

    Do lata jeszcze trochę, ale wypoczynek od miasta jest dobry o każdej porze roku. Wiosną tej zimy (A.D. 2014) również. My dodatkowo mieliśmy do tego bardzo radosną okazję świętując szczęście naszych przyjaciół. Szukaliśmy miejsca wyjątkowego i znaleźliśmy je, z dala od zgiełku w otoczeniu natury.

  Do Siódmego Lasu bez instrukcji trudno trafić. GPS nie rozumie, że ludzie chcą jechać w miejsce, którego on nie ogarnia. Czujność wzmóż, uprasza się o nowych map sporządzanie. Dodatkowo, w miejsce, gdzie nie ma telewizora, radia ani wifi. A do tego, ich brak wcale nie obniża ceny; mam wrażenie, że wręcz ją podnosi. 

  Ja chyba doszłam właśnie do takiego punktu w swoim wysoko cywilizowanym życiu, że aby dobrze odpocząć  potrzebuję aby ktoś mi odciął sieć, telefon (telewizję sama sobie odcięłam); co więcej aby powyższe odciąć także bliskim. Bo co wtedy zostaje? Własne myśli, rozmowa, milczenie, spacer. Takie bardzo proste rzeczy, od których odcina mnie codzienne skomplikowanie logistyczno-ekonomiczno-pięlęgnacyjno-wychowawcze. Nie ma mowy o podążaniu za własnym węchem...

    Co prawda daleka jestem od stwierdzenia, że własne myśli pozwalają odpocząć. Nie mniej warto się do nich dokopać i posłuchać co nam o nas mówią. 
    O ho, ho - zapachniało coelhiami... Wracam zatem  do rzeczy, czyli opisu miejsca w którym spędziliśmy weekend.


  Siódmy Las to pensjonat w klimacie sielsko-anielskim położony w pięknym miejscu. I choć obsługa uważa, że jest tu pięknie o każdej porze roku to myślę, że wczesnym latem to dopiero może być uderzenie piękna nie do zniesienia. Ciepły wieczór na ganku (na ganku, albo werandzie! kurczę w mieście to nawet takich słów nie ma kiedy używać!), bujana ławka, zapach maciejki, cykady, jelonki u wodopoju i zachód słońca... Prawda, że landszafcik idalny?

   To, co mnie urzekło oprócz otoczenia, to wygląd zewnętrzny, wystrój budynków i detale. Biała haftowana pościel, rzeźbiona rama łóżka, stare i piękne meble, ręcznie robione obrusy, serwety i serwetki, mnóstwo babcinych lampek. I dużo drewna. 


    Kolejny walor to kuchnia. Ośrodek poleca wegetariańską, choć jeśli ktoś ma źle odpoczywać z braku zjedzenia zwierzęcia to przygotuje i mięso. Wegetariańska to nie wszystko jednak; weganie też głodni nie będą chodzić a to już jest wyzwanie, choć wciąż niepełne. Bo zostają nam jeszcze weganie-bezglutenowcy! Tak, oni też będą nasyceni. Możecie tu spokojnie przybywać bez swoich słoików! 
     Można nawet wykupić sobie wczasy oczyszczające, czyli zapłacić, aby chodzić głodnym, takie czasy mamy przewrotne. Piszę z ironią, ale niech to nikogo nie zmyli, bo oczyszczanie dietą poleciłabym pewnie 80% przekarmionego społeczeństwa zaczynając od siebie.

   
   Jeśli więc macie czas, ochotę, fantazję i pieniądze to ruszajcie w okolice Kazimierza Dolnego do Siódmego Lasu!
  A w drodze powrotnej polecam słuchać Pierwszego Programu Polskiego Radia. Słuchając go, ma się wrażenie, że świat pędzi jakby trochę wolniej a powrót do miasta nie boli tak bardzo... 



   Jeśli znacie miejsca w podobnym klimacie, podzielcie się proszę adresami. Chętnie kiedyś do nich trafię.


  A na sam koniec Mela Koteluk, która idealnie ilustruje dzisiejszy wpis. Posłuchajcie i koniecznie obejrzyjcie. A jeśli wpadniecie po uszy, razem ze mną oczekujcie drugiej płyty. To trop. 


  
  I jeszcze chciałam podziękować moim Towarzyszom za wspólny czas.






     


poniedziałek, 13 stycznia 2014

Eko misie - mi sie podobają

Dzieło Magdaleny Katy - Eko Miś

       Znowu mnie trochę nie było. Miałam podrzucać Wam pomysły na świąteczne eko prezenty i na dwóch wpisach się skończyło. Ech, trochę to wykrakałam nawet. Po prostu życie w realu wciągnęło mnie za bardzo. Nie do końca w taki sposób jak lubię, ale to w końcu życie. Wszystko mu wolno. Nie pomyślcie jednak, że narzekam! Wręcz przeciwnie. Jeśli ktoś by mnie poprosił mogłabym nawet dać afirmacji życia wyraz w projekcie Pharella Williama, ale że nie zgłosili się do mnie na swoją reprezentantkę wybieram dziewczynę, która o 6:12 AM idzie do pracy. Prawie jak ja, gdy rano lecę z laptopem w czapie, rękawicach i pudłami z jedzeniem... 

https://www.facebook.com/ekomisie
    Do wpisu zainspirowała mnie moja koleżanka Magda, która tworzy filcowe dzieła, jak ta rodzina powyżej. O Magdzie wspominałam Wam kiedyś tu - podczas tygodnia No Impact. A wczoraj rozmowę z Magdą opublikował portal Na temat tu:

   Polecam Wam serdecznie tę rozmowę. Magda swoje cuda, które najchętniej by się zjadło (są zbyt delikatne, aby je tulić) robi z syntetycznej czesanki. Prawda, że brzmi nieekologicznie? Jeśli czujecie zgrzyt odsyłam Was do rozmowy, bo u siebie nie chcę psuć Wam suspensu. 
    Dodam tylko, że zasady Magdy mnie przekonują. Lubię ortodoksów, choćby dlatego, że paradoksalnie oni najbardziej muszą mierzyć się z oskarżeniami o hipokryzję.
     
     O Magdzie i jej rodzinie napiszę jeszcze kiedyś, bo to ciekawa komórka społeczna. Tymczasem zostawiam Wam z tymi zdjęciami i ich niedosytem.
     
     A jeśli bylibyście zainteresowani zamówieniem czegoś specjalnego na prezent dla kogoś zapraszam na stronę na Facebooku, przez którą możecie skontaktować się z Magdą i obejrzeć inne potwory.
      Ja bym chciała takiego potwora mieć w swoim piórniku. 

https://www.facebook.com/ekomisie
https://www.facebook.com/ekomisie
https://www.facebook.com/ekomisie

środa, 20 listopada 2013

Pomysł na prezent - wyślij kogoś gdzieś

   Jako, że mój poprzedni post rozpoczynający cykl o dobrych prezentach spotkał się z zupełnie marnym odbiorem, uskrzydlona słabą statystyką przedstawiam dziś pomysł nr 2.

   Zamiast rzeczy możemy podarować karnet na warsztaty/zajęcia. Warsztat związany może z jakimś talentem obdarowywanej/ego lub wręcz przeciwnie - z brakiem takiegoż; może być związany z marzeniem spychanym gdzieś w zabieganiu na koniec kolejki priorytetów lub coś, co będzie zupełnym zaskoczeniem.

    Moje prywatne doświadczenia z warsztatami są następujące:

   Od Pio dostałam kiedyś wejście na warsztat z fotografii podróżniczej. Było bardzo inspirująco! Kilkugodzinne spotkanie prowadziło trzech różnych fotografików, którzy nijak nie łączyli się w całość, a co dodawało tylko temu spotkaniu wartości.
  Efekty? 
  Po pierwsze poniższe zdjęcie z Belgradu, zainspirowane uwagami jednego z prowadzących. Uważni mogą dopatrzeć się nawet profilu Chopina...

Hostel na barce w Belgradzie













sweetheart
   Po drugie: powiedzenie prowadzącego z ADHD, które weszło do naszego języka: "ja się nie boję, ja po prostu cykam" (prawdopodobnie zabawne tylko dla nas...). 
   Po trzecie: zamiłowanie do robienia zdjęć ze słupem wystającym z głowy - mówili, żeby na to uważać, no więc zawsze uważam, żeby coś z tej głowy wystawało...

    Inne wspomnienie to prezent urodzinowy dla Pio od jego przyjaciół - prywatne lekcje ze stepowania. Ten taniec był jego niespełnionym właśnie marzeniem, o którym chyba nawet nie miałam pojęcia... Od czego jednak są przyjaciele?! Pamiętam, że ten prezent zaispirował Pio do zapisania się na regularne zajęcia (chodził 2 lata!). I to też było bardzo ciekawe wydarzenie. On, na co dzień twardo stąpający po ziemii wymiatacz w swoim biznesie, pląsający w towarzystwie "koleżanek i kolegów" w przedziale wiekowym gimbus-emeryt.
   Na finałowym występie Pio tańczył w pierwszej linii, a po wszystkim na scenę wskoczyła wnuczka z kwiatami dla tańczącej babci. Wśród publiczności ja, przyjaciółka Pio, rodzice i jego babcia. Kosmos, co? A gdyby dostał zegarek nie byłoby takiego kosmosa!

   Były jeszcze warsztaty kulinarne z legendarnym szefem kuchni i lepienie z gliny w towarzystwie znajomych.
  Hmmm, nawet nie zdawałam sobie sprawy, ale te wszystkie wydarzenia uruchamiają we mnie mnóstwo fajnych wspomnień, bo np. lepienie z gliny było bardzo abstrakcyjne. Pisać o tym nie będę, bo telentu mi nie starcza, by przelać to w odpowiedni sposób. Sami zresztą wiecie jak to jest - coś śmiesznego/pięknego/absurdalnego przeżyliście i nijak nie umiecie oddać tego słowami.

   Rzeczy na pewno nie mają aż takiego uroku. Zachęcam więc zamiast ich gromadzenia do wysłania kogoś (może kogoś i siebie) na wspólne warsztaty!

   Moje pomysły są na przykład takie:

Zdjęcie ze Smakoterapia.pl, umieszczone za  zgodą autorki
  Warsztaty kulinarne z Iwoną - prowadzącą bloga Smakoterapia.
   Iwona, będąc mamą synka alergika nauczyła się czarować dla niego niesamowite dania BEZ - bez cukru, nabiału i glutenu. Jeśli dołączymy do tego brak mięsa w przepisach, wychodzi nam kuchni z większymi obostrzeniami niż wegańska. Mimo to, Iwona potrafi w wersji BEZ zrobić brownie a nawet tiramisu. Słodycze wcale nie są jednak jej domeną; robią jednak na mnie największe wrażenie. Iwona, nazywana królową kaszy jaglanej może Was wprowadzić w świat "dobrego" jedzenia, które jest smaczne i proste w wykonaniu. Informacje o warsztatach znajdziecie w tej zakładce.

    Drugi pomysł jest taki sam, tylko że inny...

  Mianowicie, warsztaty z Martą, prowadzącą bloga Jadłonomia.com.
   Marta gotuje wegetariańsko-wegańsko. Publikuje dla kilku magazynów, nie przynudza i ma piękne zdjęcia. W tym momencie w mojej lodówce stoi "wegański" smalec, pod którego jestem wrażeniem. Wyszedł tak niesamowicie smaczny, że mam ochotę go każdemu podtykać i krzyczeć "nie zgadniesz, że to z fasoli, coooo?". 

  Informacje na temat warsztatów z Martą znajdziecie na stronie głównej jej bloga (prawa strona strony...).



Zdjęcia z Jadłonomia.com, umieszczone za zgodą autorki bloga

   Nie samą kuchnią człowiek żyje. Warszawiakom mogę polecić na przykład ofertę Sztukania.pl, gdzie znajdziecie szeroki wybór zajęć - od ceramiki, przez tworzenie mebli z tektury (to naprawdę super wygląda!) po warsztaty z tworzenia ozdobnych kołnierzyków :-) Albo warsztaty z kosmetyki kuchennej prowadzone przez Zieloną wśród ludzi (to już Poznań).



   Oczywiście moje pomysły spaczone są mną. Sami jednak wiecie najlepiej, czym twórczym byście sprawili przyjemność Waszym bliskim. Zerknijcie nawet w ofertę lokalnego domu kultury. Ten w mojej dzielnicy ma na przykład ciekawy plan i w rozsądnej cenie. I wcale nie są to zajęcia z grania na trójkącie.

   Myślę, że wręczenie karnetu na zajęcia może się zresztą opłacić, bo za rok pod choinkę możecie dostać ozdobny kołnierzyk w stylu rokoko...