Kto na bieżąco z popkulturą, ten w tytule tego posta odnajdzie początek piosenki Doroty Masłowskiej "Hajs" z płyty "Społeczeństwo jest niemiłe". O płycie słyszeliście pewnie dzięki teledyskowi do "Chleba". A jeśli nie znacie żadnego z tych tytułów, to sobie popatrzcie i posłuchajcie. Przed oglądaniem zróbcie tylko kilka skłonów mózgu, bo to nie są utwory na nierozgrzany organ.
Kto się nie załapał na fascynację Masłowską przy jej polsko-ruskim debiucie, ten ma okazję teraz, kiedy o niej po raz kolejny głośno za sprawą "Chleba" właśnie.
Moja fascynacja zaczęła się od filmu i felietonów w Zwierciadle. Na pewno nie od debiutu. Wtedy uznałam, że zanim zacznę czytać dresiarską powieść dziecwczyny w moim wieku to lepiej zgłębię klasykę, Homera, Dantego i Tołstoja. Poza tym, pamiętam, że obok mody na czytanie Masłowskiej była też moda na nieczytanie Masłowskiej... No więc tak czy siak w jakiś tam trend się wpisywałam, co na pewno było wtedy dla mnie ważne.
Od debiutu minęły lata, klasyki nie zgłębiłam, przestałam czytać prawie wogle, za to dojrzałam do Masłowskiej. I wpadłam w jej dziwny świat po uszy. Coprawda jej Wojna... nadal leży obok mego łóżka i czeka aż zacznę znowu czytać. Dodatkowo zaś do kolekcji jej niezgłębionych przeze mnie dzieł (pisałam o tym kiedyś tu) dołączyła także sztuka Dwoje biednych Rumunów w Teatrze Studio, na którą bilety sprzedać musiałam, gdyż iść nie mogłam.
Jako psychofanka nadal jednak uważam, że byłybyśmy świetnymi przyjaciółkami. Ona by mi imponowała byciem Dorotą Masłowską, a ja tym, że mam fejsbuka, pracę w korporacji i kiedyś czytałam książki.
Tymczasem, musi mi wystarczyć moja zwykła przyjaciółka, z którą lubię jeść prażynki podczas oglądania telewizji. Ona też urodziła się 3 lipca, więc to kolejny znak, że mogłyby się z Masłowską zamienić miejscami na zakruszonej kanapie. Lub usiąść między nami, żeby tamtej nie było przykro.
Do rzeczy jednak. Skąd Dorota M. w moim cyklu mięsnym? Z powodu jej talentu oczywiście. Swego czasu pisała do Zwierciadła felietony o jedzeniu z pęknięciem, czyli raczej o suchych drożdżówkach z budyniem niż o krewetkach z chorizo pod kruchym ciastem. W tekstach podawała przepisy na różne kulinarne sytuacje (nie dania). To przez nie, trzymam kilkanaście kilogramów Zwierciadła w salonie miast postawić doniczki z paprocią. Pamietam jak dzwoniłam do Pio, żeby czytać mu najlepsze akapity tych tekstów. Pamiętam też, że on ich aż tak nie przeżywał. Nie każdemu widać dane bycie psychofanką. Inni obdarowani zostali miłością do NBA i nie ma się co obrażać, że ktoś lepszy czy gorszy z tego powodu.
Jeden z felietonów Masłowskiej to Króliczek. Rzecz o wegetariańskim olśnieniu, w którym autorka mierzy się ze swoją niechęcią do zjadania zwierząt przy jednoczesnym mięsa spożywaniu. Czyli śliski chleb powszedni osób, którym mięso czasem staje w gardle.
Felieton przywołuję z kilku powodów:
- pisze go osoba jedząca mięso, nie ma więc mowy o wywyższaniu się nad mięsożercami,
- pisze to błyskotliwie,
- puenta felietonu nokautuje i tylko po to, żeby nie psuć Wam zabawy nie umieszczam jej w tytule,
- spisując go tutaj jest szansa, że autorka dowie się o mnie i zażąda hajsu za prawa autorskie, co odbiorę jako chęć zostania moją przyjaciółką. Jestem na to gotowa!
Osiołek, kot, świnia i kanapki ze zwierzętami za hajs |
Króliczek
Dorota Masłowska, felieton kulinarny, Zwierciadło, luty 2013.
Rzeczy przygotowane przez
rodziców traktuję z należną im nabożnością, zabobonną wręcz wiarą w ich
szczególną odżywczą dla ciała i ducha moc. Tym razem jednak nie mogłam, nie
potrafiłam; choć wykwintna tkanka zwierzęca marynowana w ziołach i eliksirze matczynej
miłości od wielu dni na nasz przyjazd dymiła przejmująco i rozsiewała
sugestywne aromaty. Choć widziałam, że partner posiadający więcej skrupułów,
niemogący pozwolić sobie na szastanie kredytami zaufania teściowej – może nieco
wolniej i z większym namysłem niż zazwyczaj, ale je, i że dziecka, pozornie wrażliwszego
na takie niuanse, też nie trzeba dwa razy namawiać, i choć wiedziałam, że wieloletnia
znajomość z własną matką, która przetrwała przecież niedaną burzę, tej jednej
akurat może nie przetrwać, to tylko międliłam widelcem w ziemniakach.
Najwięcej przyczyniło się do tego
bez wątpienia konsekwentne nazywanie przez mamę mięsa „króliczkiem”. Użycie
tego słowa, ze względu na pewną filigranowość wypełniających półmisek członków,
w jakiś sposób trafne, z różnych innych względów było druzgocąco niefortunne. „Króliczek”
niby magiczne zaklęcie w ciągu paru chwil zamienił gorący półmisek w zaparowaną
trumienkę, w której wśród uwiędłych witek rozmarynu i tymianku przewalały się drobne
członki, łapki, fragmenty wiotkiego korpusiku. Zaś moje usta – w zdrewniały,
suchy organ nadający się wyłącznie do szeptania: „Nein, nein, nein” i bolesnego
przełykania śliny.
Nie powinnam produkować się na
temat moralnych aspektów jedzenia bądź niejedzenia tkanek zwierzęcych: w tej
kwestii jestem typową obłudniczką, wzorcem z Sevres konsumpcyjnej dwulicowości:
wiem doskonale, że okradnie innych istot żywych z ich ciał nie jest fair,
zwłaszcza że zazwyczaj jest to kradzież ze szczególnym okrucieństwem. Mimo to mój
mózg zawsze znajdzie parę gałęzi i jesiennych liści, by prawdę o genezie
smacznego posiłku przed sobą zatuszować, ukryć. Co więcej, jako osoba wrażliwa
do swobodnego przełykania ciał braci mniejszych potrzebuję jeszcze, by były one
jednorodną byłą lub masą, niezdradzającą szczegółów dawnego życia, śladów, że
tą masą jednak jeszcze niedawno nie były. By zamazać wszelkie pozostałości
podmiotu, który swojego czasu tym ciałem zawiadywał, choć najprawdopodobniej
tylko zawiadywać rozpaczliwie usiłował. Nagłe pojawienie się w przestrzeni
niefortunnego słowa „króliczek” przywróciło niespodziewanie apetycznej masie
apatyczną twarzyczkę.
Obnażając tę charakterystyczną
dla naszej cywilizacji schizofrenię, schizofrenię rozpiętą mniej więcej między
kanałem Disney Junior, gdzie rozkoszne wielomówne zwierzątka brykają po
fosforyzującej trawie, posiadając złożone osobowości i nietypowe hobby, a
industrialnymi rzeźniami, gdzie zwierzą eta ledwie żywe, ale ciągle wystarczająco
żywe, by móc je zabić i sprzedać, zabijane są na sposoby, o których nie mają
pojęcia nawet twórcy „Piły 10”. Między roześmianą, machającą do nas kopytkiem
świnką na witrynie sklepu, przez którą widoczne są również zwały łopatki i
szynki w chłodziarce, między zwariowanym kogucikiem a etykietą, na której zachęca
nas do spożycia pasztetu ze swoich wnętrzności. Między ubraniami Burberry dla
psów a ich truchłami, które potrącamy na szosie. Tedwa dość skrajnie odmienne
sposoby funkcjonowania zwierząt w naszym świecie nie powinny się nigdy
spotykać, nigdy o siebie nawet ocierać, jak rozwiedzeni rodzice. A jednak
czasem dochodzi do niepokojącej konfrontacji, która nie może nie być kolizją. W
swoich listach czasem zwierzacie mi się, że jeszcze nigdy nie przeżyliście
nawet cienia podobnej skruchy, jeśli chodzi o jedzenie mięsa. Spróbujcie więc
mojej metody, o pomoc musicie poprosić jednak waszych rodziców!
WEGETARIAŃSKIE OLŚNIENIE
Składniki: 1 posiłek o charakterze mięsnym;
1 rodzic.
Należy wpaść do rodzica na
przygotowany przez niego posiłek. Uwaga, największą siłę rażenia uzyskamy przy
mięsie stworzenia budzącego pozytywne i ciepłe skojarzania! W kulminacyjnym
momencie rodzic powinien nagle zacząć nazywać potrawę pieszczotliwe, czule, nie
szczędząc deminutywów (sarenka, jelonek, konik), beztrosko komponując je z
superlatywami zwyczajowo stosowanymi w stosunku do jedzenia (przepyszny,
wyborny, aromatyczny). Podczas posiłku może dojść do nadszarpnięcia dobrych
relacji z rodzicem, w ekstremalnych przypadkach – nawet do konfliktu.
Pocieszająca jest niska kaloryczność potrawy – nietknięta ma około zera
kalorii. Opisywane przeze mnie olśnienie jest, niestety, krótkotrwałe – działa około
doby. Jeśli znacie metody na przedłużenie olśnienia, przysyłajcie je na adres: jestemtakawrażliwa!@ajednakciaglejemmieso.pl.
Na najlepszy przepis czekają cenne nagrody!