piątek, 4 kwietnia 2014

Nie chcę, nie chcę z kiełbasą! czyli Masłowska wegetarianką*

     Kto na bieżąco z popkulturą, ten w tytule tego posta odnajdzie początek piosenki Doroty Masłowskiej "Hajs" z płyty "Społeczeństwo jest niemiłe". O płycie słyszeliście pewnie dzięki teledyskowi do "Chleba". A jeśli nie znacie żadnego z tych tytułów, to sobie popatrzcie i posłuchajcie. Przed oglądaniem zróbcie tylko kilka skłonów mózgu, bo to nie są utwory na nierozgrzany organ.

     Kto się nie załapał na fascynację Masłowską przy jej polsko-ruskim debiucie, ten ma okazję teraz, kiedy o niej po raz kolejny głośno za sprawą "Chleba" właśnie. 
   Moja fascynacja zaczęła się od filmu i felietonów w Zwierciadle. Na pewno nie od debiutu. Wtedy uznałam, że zanim zacznę czytać dresiarską powieść dziecwczyny w moim wieku to lepiej zgłębię klasykę, Homera, Dantego i Tołstoja. Poza tym, pamiętam, że obok mody na czytanie Masłowskiej była też moda na nieczytanie Masłowskiej... No więc tak czy siak w jakiś tam trend się wpisywałam, co na pewno było wtedy dla mnie ważne.
  
    Od debiutu minęły lata, klasyki nie zgłębiłam, przestałam czytać prawie wogle, za to dojrzałam do Masłowskiej. I wpadłam w jej dziwny świat po uszy. Coprawda jej Wojna... nadal leży obok mego łóżka i czeka aż zacznę znowu czytać. Dodatkowo zaś do kolekcji jej niezgłębionych przeze mnie dzieł (pisałam o tym kiedyś tu) dołączyła także sztuka Dwoje biednych Rumunów w Teatrze Studio, na którą bilety sprzedać musiałam, gdyż iść nie mogłam.

    Jako psychofanka nadal jednak uważam, że byłybyśmy świetnymi przyjaciółkami. Ona by mi imponowała byciem Dorotą Masłowską, a ja tym, że mam fejsbuka, pracę w korporacji i kiedyś czytałam książki. 
Tymczasem, musi mi wystarczyć moja zwykła przyjaciółka, z którą lubię jeść prażynki podczas oglądania telewizji. Ona też urodziła się 3 lipca, więc to kolejny znak, że mogłyby się z Masłowską zamienić miejscami na zakruszonej kanapie. Lub usiąść między nami, żeby tamtej nie było przykro.

     Do rzeczy jednak. Skąd Dorota M. w moim cyklu mięsnym? Z powodu jej talentu oczywiście. Swego czasu pisała do Zwierciadła felietony o jedzeniu z pęknięciem, czyli raczej o suchych drożdżówkach z budyniem niż o krewetkach z chorizo pod kruchym ciastem. W tekstach podawała przepisy na różne kulinarne sytuacje (nie dania). To przez nie, trzymam kilkanaście kilogramów Zwierciadła w salonie miast postawić doniczki z paprocią. Pamietam jak dzwoniłam do Pio, żeby czytać mu najlepsze akapity tych tekstów. Pamiętam też, że on ich aż tak nie przeżywał. Nie każdemu widać dane bycie psychofanką. Inni obdarowani zostali miłością do NBA i nie ma się co obrażać, że ktoś lepszy czy gorszy z tego powodu.
   Jeden z felietonów Masłowskiej to Króliczek. Rzecz o wegetariańskim olśnieniu, w którym autorka mierzy się ze swoją niechęcią do zjadania zwierząt przy jednoczesnym mięsa spożywaniu. Czyli śliski chleb powszedni osób, którym mięso czasem staje w gardle.
       
     Felieton przywołuję z kilku powodów:
- pisze go osoba jedząca mięso, nie ma więc mowy o wywyższaniu się nad mięsożercami,
- pisze to błyskotliwie,
- puenta felietonu nokautuje i tylko po to, żeby nie psuć Wam zabawy nie umieszczam jej w tytule,
- spisując go tutaj jest szansa, że autorka dowie się o mnie i zażąda hajsu za prawa autorskie, co odbiorę jako chęć zostania moją przyjaciółką. Jestem na to gotowa!



Osiołek, kot, świnia i kanapki ze zwierzętami za hajs

 

Króliczek 

Dorota Masłowska, felieton kulinarny, Zwierciadło, luty 2013.



Rzeczy przygotowane przez rodziców traktuję z należną im nabożnością, zabobonną wręcz wiarą w ich szczególną odżywczą dla ciała i ducha moc. Tym razem jednak nie mogłam, nie potrafiłam; choć wykwintna tkanka zwierzęca marynowana w ziołach i eliksirze matczynej miłości od wielu dni na nasz przyjazd dymiła przejmująco i rozsiewała sugestywne aromaty. Choć widziałam, że partner posiadający więcej skrupułów, niemogący pozwolić sobie na szastanie kredytami zaufania teściowej – może nieco wolniej i z większym namysłem niż zazwyczaj, ale je, i że dziecka, pozornie wrażliwszego na takie niuanse, też nie trzeba dwa razy namawiać, i choć wiedziałam, że wieloletnia znajomość z własną matką, która przetrwała przecież niedaną burzę, tej jednej akurat może nie przetrwać, to tylko międliłam widelcem w ziemniakach. 

Najwięcej przyczyniło się do tego bez wątpienia konsekwentne nazywanie przez mamę mięsa „króliczkiem”. Użycie tego słowa, ze względu na pewną filigranowość wypełniających półmisek członków, w jakiś sposób trafne, z różnych innych względów było druzgocąco niefortunne. „Króliczek” niby magiczne zaklęcie w ciągu paru chwil zamienił gorący półmisek w zaparowaną trumienkę, w której wśród uwiędłych witek rozmarynu i tymianku przewalały się drobne członki, łapki, fragmenty wiotkiego korpusiku. Zaś moje usta – w zdrewniały, suchy organ nadający się wyłącznie do szeptania: „Nein, nein, nein” i bolesnego przełykania śliny. 

Nie powinnam produkować się na temat moralnych aspektów jedzenia bądź niejedzenia tkanek zwierzęcych: w tej kwestii jestem typową obłudniczką, wzorcem z Sevres konsumpcyjnej dwulicowości: wiem doskonale, że okradnie innych istot żywych z ich ciał nie jest fair, zwłaszcza że zazwyczaj jest to kradzież ze szczególnym okrucieństwem. Mimo to mój mózg zawsze znajdzie parę gałęzi i jesiennych liści, by prawdę o genezie smacznego posiłku przed sobą zatuszować, ukryć. Co więcej, jako osoba wrażliwa do swobodnego przełykania ciał braci mniejszych potrzebuję jeszcze, by były one jednorodną byłą lub masą, niezdradzającą szczegółów dawnego życia, śladów, że tą masą jednak jeszcze niedawno nie były. By zamazać wszelkie pozostałości podmiotu, który swojego czasu tym ciałem zawiadywał, choć najprawdopodobniej tylko zawiadywać rozpaczliwie usiłował. Nagłe pojawienie się w przestrzeni niefortunnego słowa „króliczek” przywróciło niespodziewanie apetycznej masie apatyczną twarzyczkę. 

Obnażając tę charakterystyczną dla naszej cywilizacji schizofrenię, schizofrenię rozpiętą mniej więcej między kanałem Disney Junior, gdzie rozkoszne wielomówne zwierzątka brykają po fosforyzującej trawie, posiadając złożone osobowości i nietypowe hobby, a industrialnymi rzeźniami, gdzie zwierzą eta ledwie żywe, ale ciągle wystarczająco żywe, by móc je zabić i sprzedać, zabijane są na sposoby, o których nie mają pojęcia nawet twórcy „Piły 10”. Między roześmianą, machającą do nas kopytkiem świnką na witrynie sklepu, przez którą widoczne są również zwały łopatki i szynki w chłodziarce, między zwariowanym kogucikiem a etykietą, na której zachęca nas do spożycia pasztetu ze swoich wnętrzności. Między ubraniami Burberry dla psów a ich truchłami, które potrącamy na szosie. Tedwa dość skrajnie odmienne sposoby funkcjonowania zwierząt w naszym świecie nie powinny się nigdy spotykać, nigdy o siebie nawet ocierać, jak rozwiedzeni rodzice. A jednak czasem dochodzi do niepokojącej konfrontacji, która nie może nie być kolizją. W swoich listach czasem zwierzacie mi się, że jeszcze nigdy nie przeżyliście nawet cienia podobnej skruchy, jeśli chodzi o jedzenie mięsa. Spróbujcie więc mojej metody, o pomoc musicie poprosić jednak waszych rodziców!

WEGETARIAŃSKIE OLŚNIENIE
Składniki: 1 posiłek o charakterze mięsnym;
1 rodzic.

Należy wpaść do rodzica na przygotowany przez niego posiłek. Uwaga, największą siłę rażenia uzyskamy przy mięsie stworzenia budzącego pozytywne i ciepłe skojarzania! W kulminacyjnym momencie rodzic powinien nagle zacząć nazywać potrawę pieszczotliwe, czule, nie szczędząc deminutywów (sarenka, jelonek, konik), beztrosko komponując je z superlatywami zwyczajowo stosowanymi w stosunku do jedzenia (przepyszny, wyborny, aromatyczny). Podczas posiłku może dojść do nadszarpnięcia dobrych relacji z rodzicem, w ekstremalnych przypadkach – nawet do konfliktu. Pocieszająca jest niska kaloryczność potrawy – nietknięta ma około zera kalorii. Opisywane przeze mnie olśnienie jest, niestety, krótkotrwałe – działa około doby. Jeśli znacie metody na przedłużenie olśnienia, przysyłajcie je na adres: jestemtakawrażliwa!@ajednakciaglejemmieso.pl. Na najlepszy przepis czekają cenne nagrody!

*na chwilę

1 komentarz:

  1. Szkoda, że blog zamarł, bo to jedno z najfajniejszych miejsc w sieci na jakie kiedykolwiek trafiłam :) szkoda, że po czasie.

    OdpowiedzUsuń